Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! panie, na wszelkie warunki przystanę — przerwał lżej oddychając Bernard, którego twarz się ożywiła.
— Ja pana Marszałkowicza obedrzeć nie dam — dodał Skalski... Wiele panu potrzeba?
— Wiele! jak najwięcej! jak najwięcej panie Skalski — ja nie wiem... ile tylko można.
Skalski się namarszczył.
— Przecież dwa, trzy tysiące rubli, tymczasowo dostateczne będą — rzekł namyśliwszy się — ale z żydami sprawa... Jeźli dadzą trzy, pewnie na roczny weksel sześć zażądają mieć.
— Jakto? sześć...
— Mogliby i dziesięciu zażądać — rzekł Skalski — a cóż? Marszałkowa nie zapłaci, czekać może będą musieli i dwa i trzy lata, a taki, mosanie żydek, gdy pieniędzmi obraca, może zarobić i tyle gdy się powiedzie. My to lichwą nazywamy, u nich to co innego.
Bernard nieco się zasępił.
— Spuszczam się na pana — ratuj jak możesz...
— Naprzód sekret zamawiam...
— Daję słowo...
— Bo by mnie tu ludzie oczy wykłuli żem panu w nieszczęściu dopomógł. To pierwsze, kończył Skalski... Teraz pojedziemy do mnie, spoczniesz pan. U mnie pana nikt nie zobaczy, bo tak jak nikt nie bywa. Odemnie wiorst dziesięć do Konstantynowa, pojadę dziś wieczorem z pańskim blankietem, a jutro powrócę do domu.
Bernard milcząco się zgodził na wszystko. Ruszyli więc z łączki dróżyną małą, uboczną ku wiosczynie Skalskiego, która już nieopodal była. Wyjechawszy z lasu zobaczyli ją w dolinie nad stawkiem zarosłym trzcinami i sitowiem.
Dworek mały stał w bzach, wiśniach, i wierzbach z dachem trzciną pokrytym i niezgrabnemi kominami, do których wiodły dwie drabiny sterczące. Za dworem zwykłe towarzyszki jego, ciągnęły się