Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobry wieczór panu Marszałkowiczowi — odezwał się, zbliżając się nieco — dobry wieczór.
Bernard ledwie na powitanie mruczeniem odpowiedział.
— Byłem u Kalasantego gdy Marszałkowicz przyjechał — mówił dalej — pan mnie pewno nie zauważył. Wysunęłem się, ale wiem o co chodziło.
Że też pan znając Kalasantego, do niego się mógł udać o pożyczkę!
Bernard się obejrzał.
— To człek nieużyty, nie ujmuję mu, ale żeby tak przyjacielowi w potrzebie wygodzić, to się po nim nie okaże.
— A cóż począć miałem! mruknął wzdychając Bernard.
— Co? uśmiechnął się Skalski — co? Ja sum wielkich nie mam to pewno, na długą metę pożyczyć nie mogę ale — pan wie — spekuluję, handelkami się łatam, mam stosuneczki. Toby się i znalazło... nie u mnie ale przezemnie.
Bernard zwrócił się cały ku niemu. Nie był z nim poufale, ledwie go znał zdala, w domu go nawet nigdy nie odwiedzał — lecz w tej chwili aniołem mu się wydał i zbawcą.
— A! panie! jeżeli to podobna...
— Naprzód zjedźmy z gościńca... bo nie należy aby nas razem widziano i o sekret proszę... rzekł Skalski. Est modus in rebus.
Zwrócili konie w gąszcze, na ścieżkę przez bydło wydeptaną.
Skalski oglądając się prowadził i kilkadziesiąt kroków ujechawszy przystanął na łączce, która już do niego należała.
— Wszystko zrobimy — rzekł — ale w sekrecie — ja pieniędzy nie mam, dostać ich jednak mogę na mój kredyt.
Prawda że żydzi zedrą — a no w takim razie się nie rachuje.