Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wiedziała co miała czynić, gonić kazać syna, prosić go... łzami starać się zmiękczyć, czy wytrwać w energicznym oporze. — Zgadzało się to daleko lepiej z jej charakterem. Pomyślała, że to słabe dziecię nie wytrwa, opamięta się, powróci — że się na ostateczność nie odważy.
Pozostała więc w krześle, a łzy zwolna osychały i serce na niewdzięczność oburzało się. Lecz razem litość budziła nad biednem dziecięciem... Z głową zwieszoną, przybita, zapominając godzin, czasu... wszystkiego, co ją otaczało, siedziała tak, nie wiedząc jak długo, gdy drzwi się otworzyły i panna Stanisława bojaźliwie się rozpatrując po pokoju, weszła do niego przestraszona.
Nigdy jeszcze nie widziała swej pani w takim stanie osłabienia i znękania...
— Co pani jest? — zawołała, przypadając.
Ten głos obcy ocucił na pół omdlałą, która porwała się nagle i reką ocierając czoło — odparła głosem złamanym.
— Nic — nic...
Panna Stanisława nie chciała badać.
— Która godzina? — zapytała Znińska.
Było około dziesiątej — o tej porze zwykle rozchodzili się wszyscy.
Z drugiej strony wsunął się Mikołaj, jakby po rozkazy... Stał w progu, z nogi na nogę przestępując.
Spojrzała na niego. Westchnął głośno.
— Chcesz co ode mnie? — spytała Znińska.
— Nie — szepnął pocichu — ale do podróży gotować się — nie wiem czy potrzeba.
— Dlaczego?
— Panicz, wyszedłszy ztąd, wprost pobiegł do stajni, siadł na koń i wyjechał.
Nic nie odpowiedziała matka, skinęła tylko ręką na Mikołaja, aby odszedł... i krokiem błędnym za panną Stanisławą poszła milcząca do sypialni.