Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Pan Kalasanty był właścicielem jednej wioseczki w okolicach Starego Konstantynowa, to jest w jednej z najurodzajniejszych stron Wołynia.
Posiadłość to była niezbyt rozległa, na pozór nie piękna wcale. Dwór nie bardzo dawno znać sklecony na wygonie bez drzew, otoczony budowlami równie niepozornemi z chrustu, i płotami z gnoju i gliny, wyglądał, jak ekonomska gdzieindziej oficyna. O wdzięk nie zdawał się gospodarz dbać wiele, dla oka nie było nic, nic dla przyszłości.
Parę wierzb starych i kilka młodszych w pobliżu zabudowania stanowiły całą ozdobę. W środku podwórza, które było zarazem gospodarskiem i dworskiem, panoszyła się studnia z korytami do pojenia, w rogu brudna popielnia bez drzwi świeciła odrapanemi bokami.
Lecz ubóstwo to i zaniedbanie było pozornem, łany były ogromne, grunta doskonałe, na boku stały sterty okazałe i gospodarstwo szło wybornie, porządek w niem panował wzorowy; pan Kalasanty miał się dobrze. Choć lasu nie było w blizkości, majątek miał spory kawał brzeziny i nie potrzebował kupować ani opału, ani nawet małych budowlanych materyałów. Obchodzono się cienkiemi beleczkami i jaką taką krokiewką.
W domu u podsędka nie było wytwornie wcale, pułap świecił pobielanemi tarcicami, ściany tynkiem