Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie odpowiedziała słowa, obejrzała się, szukając krzesła, padła na najbliższe i zasłoniła sobie oczy...
Bernard stał własnem postępowaniem zmieszany i drżący...
Nagle matka podniosła chustkę od twarzy, głos jej brzmiał zmieniony.
— Bernardzie — rzekła — daję ci czas do namysłu... godzinę — dwie...
Sumienie mi każe być surową — będę nią do ostatecznych granic. Nieposłuszeństwa nie rozumiem, nie przypuszczam, albo spełnisz wolę moję, lub — ja nie mam syna. Jesteś wolnym, ale cię więcej widzieć nie będę...
To co masz — jest mojem. Środków i pomocy do popełnienia czynu niemoralnego dostarczać ci nie chcę — z majątku nie dostaniesz nic, kocham cię — ale pobłażać występkowi nie będę, dlatego, że cię kocham tylko cnotliwym, nad występnym litość mieć będę... lecz litość samą...
Bernard zakrył sobie oczy.
— Matko — zawołał — ja ją kocham! zabijesz mnie!
— To rozpusta, nie miłość! — przerwała marszałkowa — to kobieta zepsuta. Ty sam nie wiesz, co mówisz... ja ją znam — tyś słaby, uwiedziony, nieprzytomny...
Jeszcze chwilę stał Bernard blady jak ściana i drżący.. stał i wahał się...
Matka nieubłagana odwracała oczy od niego.
— Żegnam mamę — rzekł głosem słabym.
— Matki się wyrzekasz dla — tej!... — krzyknęła nie kończąc p. Znińska.
Syn nie odpowiedział nic — spuścił głowę... zawrócił się zwolna i wyszedł...
Gdy się za nim drzwi zamknęły, marszałkowa wybuchnęła płaczem; krótka ta scena uczyniła na niej wrażenie piorunu. Przed chwilą jeszcze była spokojną, była szczęśliwą — zaledwie dziecinną płochością zdawał się ten stosunek, który teraz wyrosnął do rozmiarów tragicznych.