Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

by smutnym — odezwała się matka stając przed nim — miałabym z tobą coś do pomówienia...
— Zmęczony jestem nie bardzo, a smutnym... wcale się nie czuję... owszem, proszę mamy... proszę mamy...
— Zbierałam się na to długo, mój Bernardzie, prawdę powiedziawszy, wolałabym nie mówić nawet o tem — ale mam obowiązek.
Spojrzała mu w oczy.
— Ty świata mało znasz, ludzi też — macierzyńska przestroga przydać ci się może...
Tu westchnęła... — Chciałabym, ażebyś jak najmniej bywał u Fanteckich... Wiesz dlaczego? Nie dla niego, bo to jest zacny, miły człowiek, w którego towarzystwie tylko byś mógł zyskać — ale dla niej. To kobieta kapryśna, popsuta, zalotna, namiętna... zdziwaczała... dla młodego jak ty i niedoświadczonego człowieka — niebezpieczną być może. Nie lubię jej.
Bernard, który z początku słuchał zbladłszy, drgnął, gdy matka wymówiła nazwisko, zarumienił się, poruszył... chciał przerwać i wstrzymał się. Matka tę całą grę fizyognomii dostrzedz musiała. Zamilkła umyślnie, jakby wywołując odpowiedź.
Bernard milczał; widocznie ważył, co miał powiedzieć.
— Zdaje mi się, że mama jest względem pani Seweryny uprzedzoną.
— Nie, lecz czuję w niej istotę, która nigdy szczęśliwą nie będzie i wszystkich, którzy się do niej zbliżą, nieszczęśliwymi uczynić może.
Powiem ci więcej, otwarcie i szczerze: ludzie mówią już, że patrzy na ciebie zbyt przyjaznem okiem, że ty zdajesz się nią zajmować. Nie wierzę temu, nie przypuszczam, ale życzyłabym sobie, aby do tego nie dawać powodów...
Spojrzała na syna który stał jak posąg... Wistocie rozważał w tej chwili, czy miał skłamać, czy zebrać się na odwagę, wyznać wszystko i przygotować się do walki. Ostatnie było prawie koniecznością, prę-