Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jednego dnia Bernard, rozmawiając z matką, przykląkł przed nią i całował białe jej wychudłe ręce... Anzelmka jakimś wypadkiem znalazła się z drugiej strony... Staruszka spojrzała na oboje... uśmiechano się wesoło... Syn i ona mamcią ją nazywali...
— Ale ty bo jeszcze do tego nie masz prawa moja ty droga — odezwała się marszałkowa — daj mi prawą rękę. Wyciągnęła ją posłuszna... nie domyślając się jeszcze... Bernarda dłoń leżała już na ręku matki, połączyła je razem i przeżegnała...
Anzelmka zarumieniła się jak wiśnia, w oczach jej stanęły łzy...
— Ot tak! rzekła matka — teraz nazywaj mnie jak chcesz... i niech wam Bóg błogosławi.
Biednemu dziewczęciu szczęście zdawało się tak niemożliwem, że pobladła i zachwiała się. Bernard musiał pochwycić ją mdlejącą, ale gdy się ocuciła, milcząc założyła mu ręce na szyję i głowę sparła na jego ramieniu.
W tej chwili szczęścia, o ludzkie losy — o serca dzieje! Bernard przypomniał ten pierwszy uścisk w życiu — który mu długie zatruł lata... ale w prędce myśl powróciła do rzeczywistości i marzenie rozprysnęło się na wieki.