Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Prozorowicz do końca długiego życia, gdy był w humorze i usposobieniu do wywnętrzania się przed ludźmi, lubił opowiadać po swojemu historyę swojego panicza i tej nieszczęśliwej pani Fanteckiej. Mości dobrodzieju, powtarzał zawsze — gdyby nie klin klinem... oto! Bóg raczy wiedzieć, jakby się to było skończyć mogło! a tak... żyją dziś szczęśliwi daj Boże każdemu!
Mądrość narodów panie!! mądrość narodów!
Similia Similibus curantur! Klin klinem!!
W lat prawie dziesięć powrócili państwo Fanteccy do domu — z trzyletnim chłopczykiem, który się zagranicą urodził. Zamknęli się w domu, a matka poświęciła się całkiem dziecięciu, do którego namiętnie była przywiązaną i stroiła je tak dziwacznie i tak cudacko, po trzy razy na dzień coraz inaczej, jakby się lalką bawiła. Z sąsiedztwa nie przyjmowali u siebie prawie nikogo, oprócz starego proboszcza, który ile razy mu się trafiło wspomnienie Fanteckiego, nazywał go świętym człowiekiem. W parę lat po powrocie do domu, zmarła z suchot pani Fantecka, a biedny wdowiec nieutulony w żalu po niej, oddał się wychowaniu syna. Bernard po ożenieniu swem mineralogię porzucił, Anzelmka zachowała swój zbiór, jako pamiątkę tych pięknych dni młodości, w których tak była — nieszczęśliwą... zamierzając na zawsze pozostać starą panną.

KONIEC.