Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Matka coraz słabła i niepokoiła się losem syna, który dla niej był najlepszem w świecie dziecięciem...
Wszystko dawne zapomniane i pogrzebione zostało...
Upadek sił marszałkowej, był widoczny, czuła go ona sama...
— Mój Bernasiu — rzekła raz cicho całując go w głowę, jeżeli ty chcesz bym spokojnie zeszła do grobu, niech ja cię widzę ożenionym i szczęśliwym.
Bernard westchnął. Wspomnienie ożenienia zawsze dlań było bolesnem bardzo, odnawiało ranę choć zabliźnioną, ale czuć się dającą jeszcze.
— Moja droga mamo — odpowiedział całując jej rękę... ja — nie mam ani ochoty, ani rozumu do ożenienia.. Jeżeli ci to do szczęścia potrzebne... wybierz mi żonę...
Marszałkowa spojrzała nań, obojgu łzy zakręciły się w oczach i dnia tego nie mówili o tem więcej... Potem znowu kiedyś zaczęła chwalić bardzo Anzelmę. Bernard gorąco jej wtórował, unosił się nad nią — i wyrwało mu się: — Ja ją tak kocham...
Matka spojrzała wyraziście...
— Weźże ją sobie — dodała zniecierpliwiona...
Bernard się zerwał. — Ale nie! nie! zawołał, ona warta serca świeżego, a nie tak zwiędłego jak moje. Ja ją kocham, ale nie tak, jakby ją mógł ukochać inny — i ona mnie kochać nie może. Nawykliśmy być bratem i siostrą.
Marszałkowa i na ten raz nie nalegała, lecz myśl była rzuconą. Bernard ją w sercu uniósł i począł się pytać siebie, czyby ona rzeczywistością stać się nie mogła.
Anzelmka nie wiedziała o niczem. Wieczorami zwykle zbierano się w pokoju sypialnym marszałkowej, która z niego nie wychodziła. Na wielkim stole przy lampie, przerzucano dzienniki, książki, Anzelmka i Bernard czytywali głośno na przemiany. Matka siedziała w wielkim fotelu i milcząc patrzała na dzieci.