Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to pojęcie, iż piękne okazy jego, cały świat równie, jak i jego samego obchodzić musiały.
Z bardzo pięknym ametystem, siedzącym jeszcze w łupinie — popisywał się właśnie, gdy Anzelmka spojrzawszy, odezwała się chłodno.
— Mam daleko piękniejszy!
— Tak! oprawny, szlifowany — rzekł Bernard... ale nie tak, jak go Bóg stworzył.
— Właśnie że tak, jak go Bóg stworzył i większy od twojego...
Zdumiał się bardzo podróżny...
— Twój zbiór bogaty, nie przeczę — odezwała się Anzelmka, ale moje petryfikaty daleko wytworniej dobrane, a kollekcya szlifowanych marmurów...
— Jakto? masz kolekcyę? zapytał Bernard.
A — a jakże! odparła Anzelmka...
— Zkądże ci przyszła ta fantazya?
— Przez małpiarstwo, mój braciszku — uśmiechnęła się kuzynka. Zaciekawiłeś mnie i musiałam przez zazdrość uczyć się mineralogii. A żebyś wiedział ilem młotkiem palców natłukła! dodała podnosząc rękę, Bernard spojrzał, była to taż sama rączka maleńka, wcale nieuszkodzona od młotka lecz wybielała znacznie...
W kilka dni potem, gdy matka się miała lepiej z ciocią Turską i Anzelmą pojechał oglądać jej zbiory. Przekonał się widząc je, że prawie niepotrzebnie tak daleko jeździł po okazy, które kuzynka siedząc na miejscu, pościągała z całego świata.
Nie wiem, czy minerały pociągnęły go i zbliżyły do Anzelmy, ale byli z sobą bardzo dobrze i czule. Jednakże Bernardowi przez myśl nie przeszło ani się starać o nią, ani inaczej zakochać i gwałtowniej. Byli jak brat z siostrą i znajdowali że im do cichego, spokojnego szczęścia nic nie brakło. Ciocia Turska i marszałkowa, widząc te stosunki, wyglądały rychłoli się z nich ta upragniona miłość rozwinie — ale napróżno.