Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała nań zdziwiona, bo się spodziewała natrętnej czułości i wymówek, a spotykała oziębłość. Ubodło ją to... myśl przeleciała, że Bernard musi coś wiedzieć.
Wpoiła w niego wzrok, chłopiec spuścił oczy: postanowił z góry nie czynić jej żadnych wymówek — była panią swej woli, mogła sercem rozporządzać jak chciała. Szło tylko o porozumienie wzajemne. Fantecka której zarówno zerwać było potrzeba — zawahała się dla tego, iż postrzegła zobojętnienie. Obraziło ją to, chciała aby sobie poszedł, lecz rozpaczający i nieszczęśliwy... Niepojmowała co się stało.
— Wróciłeś pan dziwnie zmieniony, odezwała się urażona. Cóż mam sądzić? Czy już zupełnie zostałam zapomnianą?
Z ironicznym uśmiechem Bernard odparł:
— A — pani, pierwsza miłość w życiu nigdy się nie zapomina i nigdy nie gaśnie, choćby była najnieszczęśliwsza?
— Czy pan masz mi co do wyrzucenia? zagadnęła śmiało.
— Nie mam do tego najmniejszego prawa — uśmiechając się ciągle boleśnie — odezwał się Bernard...
— Pan jesteś zupełnie zmieniony, powtórzyła.
— Ja to samo w pani znajduję...
Spuściła oczy pomięszana i przeszła się po pokoju.
— Mnie bo się dziwić nie można — rzekła melancholicznie — ja — ja jestem tak nieszczęśliwą, tak od wszystkich opuszczoną, tak od losu prześladowaną, iż tracę chwilami przytomność głowy i serca.
— I serca? spytał Bernard po cichu.
Odpowiedziano mu oburzonem wejrzeniem.
— Moje położenie co chwila się staje nieznośniejszem... Rozwodu mi zaprzeczają duchowni, bo pańska mama używa wszelkich sprężyn aby mu zapobiedz —