Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przywitał się z nią nie pytając o panią Fanteckę nawet. Był widocznie nadzwyczaj zmienionym.
— O ho! już coś wie! powiedziała sobie wdowa.
Dawniej natychmiast po wnijściu, leciał ku drzwiom Seweryny, teraz stał chłodny i zmieszany, wcale nie spiesząc do niej.
— Jakże się panu podróżowało? zapytała Rumińska.
— Mnie? odparł roztargniony Marszałkowicz, jak pani dobrodziejka — widzi, powróciłem żywy...
— A Matka pańska?
— Zdrowszą jest...
Wahała się pani Fantecka z początku, lecz słysząc głos, postanowiła wyjść. Zatrzymała się tylko w progu rozważając jaką twarz wypadało wdziać, zupełnie tak jakby myślała, w jaką się ubrać sukienkę. Czy włożyć żałobę, czy przypiąć uśmiech do ust, oczy zawiesić mgłą melancholii, czy osadzić brylantami wejrzeń ognistych!
Z rachuby wypadło jeszcze być teatralniej poważną, majestatyczną, jeszcze nieszczęśliwszą ofiarą niż zwykle. Szukała w głowie pretekstu do pogniewania się — znalazła, że zabawił zbyt długo przy Matce, że ją porzucił, że dał dowód grzesznej i niedarowanej obojętności.
Tak przygotowana, otworzyła drzwi i weszła nadąsana, zimna, obojętna. Bernard spojrzał, było to widmo przeszłości, zabiło serce i obudził się zarazem wstręt. Postąpił ku niej nie zbyt się spiesząc.
— A to pan! odezwała się — nareszcie!
Tu Rumińska, która przewidywała scenę, wzięła Julkę z Robinsonem za rękę i wyprowadziła ją do swojego pokoju...
— Wróciłem jak tylko mogłem najprędzej, odparł Bernard nie spiesząc do pocałowania ręki — Matka moja była chora...
— I ja byłam nie zdrowa, westchnęła Fantecka ale cóż tam komu moje zdrowie znaczy!