Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jestem wystawioną na potwarze... Cóż będzie dalej! proszę pana?
— Pani zdaje mi się, rzekł Bernard — na to wszystko byłaś przygotowaną. W szczęśliwszych chwilach — miałem jej przyrzeczenie, iż zniesiesz to dla mnie.
— Tak — ale to siły przechodzi! wybuchnęła pani Seweryna, ja nie znałam głębi tej przepaści w którą mnie ślepa miłość dla pana pędziła. Cóż dalej, mów pan — co dalej! co myślisz, wyprosiłżeś u matki zezwolenie?
Bernard zmilczał.
— Więc ja mam tak zeschnąć, zamęczyć się — ginąć! Pan wymagasz tej ofiary odemnie?
— Pani, rzekł Bernard, ja nigdy nic wymagać nie śmiałem i nie wymagam.
— Jakto??
— Jesteś panią swej woli!
Fantecka stanęła zmięszana.
— Cóż to ma znaczyć? spytała.
— Niech pani tłomaczy to tak jak najlepiej będzie dla niej. Ja nie wchodzę w rachubę.
Zamilkł. Rozmowa szła nadzwyczaj trudno a nadewszystko nie po myśli Seweryny, która chciała mieć powody do gniewu i wymówek!...
— Ale nasze położenie przeciągnąć się dłużej nie może, proszę pana, poczęła chodząc żywo — raz jakikolwiek koniec położyć mu potrzeba. Mów pan co myślisz...
— Rozkazuj pani.
— Chcesz mnie do niecierpliwości, do wściekłości doprowadzić — zawołała z udaną exaltacyą — ale pan widzisz przecie, że ja się w ulicy pokazać nie mogę, że mnie palcami wytykają, a ożenić się nie możesz — czy nie chcesz... Więc ja tak mam pozostać na łasce?
Marszałkowicz uśmiechał się z goryczą. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, rzekł cicho: