Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szałkowa z największą serdecznością, pojąc, karmiąc i obdarowując. Przez dwa dni stary bawił opływając jak pączek w maśle. Ostatniego wieczora, gdy swój wyjazd zapowiedział, byli razem z Bernardem w pokoju Marszałkowej, we troje.
Wszczęła się rozmowa o dworku.
— Wiesz co, odezwała się Marszałkowa, choć tego Żytomierza dla Bernardka nie lubię — i nie radabym żeby tam jeździł, niech się Bernard uczy gospodarować, weź go z sobą, opatrzcie razem co potrzeba... a Bernard zaraz mi powróci i zda sprawę.
— Wrócisz zaraz? spytała Marszałkowa.
Bernaś zdumiony niezmiernie, ledwie się zdobył na: wrócę natychmiast, jeśli mama każe.
Niemógł rzeczywiście pojąć jakim sposobem matka go sama tam mogła wyprawiać — ale zaufania jej nie chciał zawieść.
W tem wszystkiem łatwo się było domyśleć roboty starego Prozorowicza.
Na wyjezdnem Anzelmka mnóstwo poleceń dała i notatek co jej miał przywieść z sobą. Wyjechali tedy razem z Burgrabią.
Gdy przyszło do pożegnania z Marszałkową, powiedziała mu tylko, dziś piątek — czekam cię za tydzień z herbatą.
Drogę spożytkował stary, niby nieostrożnie się z różnemi przechwałkami Soleckiego wygadując, a łapiąc sam na słowach. Przyjechali wprost do dworku i Bernard w nim stanął, bo taka była dyspozycya matki.
Zaledwie z bryczki wymknął się i poleciał — Prozorowicz go nie wstrzymywał, dał mu bowiem słowo, że się przed Seweryną nie pokaże, najmniej przez dwa dni, a będzie śledził co się w dworku dzieje. Ten rodzaj szpiegostwa wstrętliwym był Bernardowi, ale był w takiem usposobieniu, iż gotów się czuł na wszystko aby Prozorowicza o fałszu przekonać.
To co stary opowiadał, wydawało mu się zmyśleniem i potwarzą...