Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyjechałem naszą panią zobaczyć, odparł kłaniając się Burgrabia — naprzód żeby się przekonać czy nam pozdrowiała — a potem, że i różnych interesów jest kupa.
Dach na dworku zacieka, ogrodzenie pogniło, świnie mi do sadu wchodzą z wizytami... studnię trzeba oczyścić — bo mułem zalazła... Ja na to pieniędzy nie mam... trzeba radzić, bo się chata obali...
Tak rozpocząwszy usiadł stary...
Bernard spytał go o list od Seweryny.
— Nie mam żadnego, ręką pogardliwie rzuciwszy odezwał się kwaśno Burgrabia. Czy jej to w głowie!
Bernard stanął milczący, czekając dalszego tłomaczenia.
— U niej się tam drzwi nie zamykają... takich adoratorów siła — dodał stary, a co Solecki to formalnie odurzał... Z bukietami i cukierkami dzień w dzień.
— Ale to do Rumińskiej.
— Gdzie zaś! odrzekł Prozorowicz — do Rumińskiej go nie dopuści Grzybowicz, do Fanteckiej jeździ. Sam mi mówił, jak Bóg miły!
— I ona go przyjmuje?
— A czemużby nie!
Bernard sarknął. Chcesz mnie odstręczyć...
— Wcale nie — wola wasza przekonać się. Jedźcie do miasteczka a postójcie jaki dzień około dworku i popatrzcie, to się przekonacie...
A cóż, kobieta wolna, przecież z wami ją nic nie wiąże... wybiera co lepiej.
— Nie — to nie może być! zawołał Bernard.
— Ja przy swojem stoję, pojedźcie ze mną i zobaczcie — jeźli kłamię, choć stary pozwolę sobie dać na kobiercu.
Nieodezwał się już Bernard ni słowa, ale pochmurniał na cały dzień.
Prozorowicza jak zwyczajnie przyjmowała Mar-