Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stawiło — uczuł że ta piękna historya wcale z innej strony wyglądała nieczysto i nieładnie.
Obronić siebie i jej było trudno.
W duszy Bernard przyznawał że zbłądził i że się powinien był dla matki samej wycofać z tego — lecz pomyślawszy że Seweryna z ufnością w nim rzuciła się w świat, że mu zawierzyła, że go kochała... że w jego ręce los swój oddała... powtarzał sobie: Zginąć ale nie zdradzić!
— Będę nieszczęśliwym może, ale honor każe dotrwać...
Z Anzelmą byli jak niegdyś, ale każdego dnia lepiej — przedział tych lat trzech w czasie których się nie widywali, nieco ich zrazu obcemi sobie uczynił, kilka dni starło te lody... i przywróciło dawny braterski stosunek. Dziewczę kokietowało go zupełnie o tem nie wiedząc i bez myśli — samym swym wdziękiem. Bernard nie był ślepym i znajdował ją chwilami zachwycająco dziecinną... Trzeciego dnia musiał z nią na pamiątkę jakichś dawnych wyścigów w topolowej ulicy, biegać do mety... Dał jej pięć kroków fora i złapał za sukienkę niedopuściwszy do starej ławki.
Ciotka która z okna patrzyła — uśmiechnęła się po cichu.
— Byle się nam nie wyrwał — rzekła. Bernard myślał o wyjeździe do Żytomierza, ale widząc matkę chorą, nie śmiał jej tego powiedzieć, nie wiedział jak się przyznać... Tęskno mu było, a wyruszyć nie mógł. Ciotka na wspomnienie o wyjeździe, zakrzyknęła żeby ani śmiał o tem myśleć.
Pisał więc i tłomaczył się.
Upływało już dni dziesięć czy dwanaście, które bardzo jakoś chyżo ubiegły, gdy jednego rana do pokoju Bernarda wszedł Prozorowicz. Prozorowicz który nigdy prawie za miasto nie wyjeżdżał.
— A pan co tu robisz? krzyknął zrywając się Bernard.