Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coraz gorzej. Bernard polował z Fanteckim, zapraszany przyjeżdżał, kiedy w głowie Seweryny zrodziła się myśl zuchwała obałamucenia go, kiedy Bernard po raz pierwszy poczuł drżącą dłoń w swych rękach... sam dziś nie wiedział.
Szło to nieznacznie, stopniami, aż dnia jednego płonące z ust wybiegło słowo i nieskarcone wywołało gorętsze jeszcze... Potem pełna obietnic odpowiedź... i szept... i pierwszy list i szał... szczęście goryczą zatrute... aż do tej katastrofy, po za którą Bernard nie widział końca...
Seweryna w domu męża, a ta jaką widywał w mieście, zupełnie do siebie nie były podobne... Czasem wątpił nawet czy on zrozumie to serce kapryśne i czy ono go zrozumie. Jej odpowiedzi na jego listy... czcze i chłodne mu się zdawały...
Smutek nim owładnął bez nadziei uleczenia.
Tu w tem starem mieszkaniu pełno było śladów innego bytu, uśmiechającego się — nie lękającego wejrzeń świata, nie sromającego siebie. Z okien spojrzał na ogołocony już z liści ogród, po za którego gałęźmi księżyc świecił wschodzący na niebie. Dalej, w tej stronie była Słomiana Fanteckich... i te zarośla za ogrodem, gdzie ona mu się na szyję rzuciła... błagając by ją wyswobodził.
Bernard myślał, przypomniał, czuł się winnym względem matki, żal mu było życia po wytkniętej drodze i rodzicielskiego domu. Gdy go rozgorączkowany opuszczał nie miał czasu straty obliczyć — teraz czuł ją boleśnie. Rozstanie kilko-dniowe, wszystko mu droższem czyniło...
Własne swe sprzęty brał do ręki witając się z niemi z dziecinną jakąś radością...
Nazajutrz po nocy prawie bezsennej wstał wcześnie, ludzie dworscy, strzelcy, służba, stajenni zaczęli się zbiegać do panicza i witać z nim z tą serdecznością prostych ludzi, która porusza najhartowniejsze temperamenta.