Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Anzelmka ledwie tych słów dosłyszawszy pierzchnęła jak jaskółka.
Burdakiewicz siedział nachmurzony na łóżku przy Bernardzie, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły, i piękne dziewczę wpadło prosto na profesora.
Trzy lata ogromnie ją zmieniły; garbus osłupiały stanął — jakiś wiersz łaciński przyszedł mu do głowy... incesse patuit dea.
— Panna Anzelma...
— Jak mnie widzisz... Nic się profesor nie zmienił, na włos — a ja — jak zestarzałam! patrz.
Burdakiewicz niemy... zachwycony... stał i wielbił... Bernard się uśmiechał.
— Tylkom co przyjechała... i już służbę rozpoczynam — rzekła! — Mamcia prosi Bernarda... a ja go prowadzę. Profesorze! do zobaczenia. Podała rękę milczącemu kuzynkowi, który się trochę zawahał, lecz pospieszył z nią razem.
Ciocia Turska i Marszałkowa siedziały nie mówiąc do siebie i oczekując na przybycie — dzieci, jak ich nazywały. Kroki się dały słyszeć. Marszałkowa zebrała siły, minę przybrała poważną, spokojną i gdy Bernard wszedł przechylając się do jej kolana, słowa nie rzekłszy, pocałowała go w głowę.
— Mama była chorą? szepnął głosem cichym.
— Jestem nawet dotąd nie bardzo zdrowa — ale to przejdzie... Cieszę się że cię widzę.
Popatrzyła nań. Ale i ty zmizerniałeś trochę.
Anzelmka stojąca z boku wtrąciła:
— My go tu odpasiemy — w miasteczku samo powietrze wychudza... Tu na wsi inaczej się oddycha...
Pierwsze lody były złamane. Rozmowa obojętna, ogólna, z pomocą bardzo zręcznej chorążynej poczęła się, a Anzelmka nie dała jej ani smutniejszego wziąć obrotu ani zboczyć z wyznaczonej drogi. Marszałkowa zwolna zaczynała swobodniej oddychać. Na herbatę postanowiła wyjść do salonu, sprzeczano się trochę o to ale gospodyni domu oparła się przy swojem. Profesor i panna Stanisława wyfiokowana do gości — pomno-