Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kochana moja — odezwała się zwracając do chorążynej — mów — radź — czy mam go przyjąć, zaraz... czy mi wolno do serca dziecię przycisnąć...
— Przecież to w żadnym razie nie może ci być wzbronionem, nawet zdrową rachubą, odpowiedziała ciotka... Pomyśl tylko — my go prędzej łagodnością niż surowością zbytnią, potrafimy i tu utrzymać i może nawrócić. Nie pozwalasz na małżeństwo — bardzo słusznie, ale czyżbyś dla projektu niedorzecznego, nawet się widzenia syna miała wyrzekać? Po co? dla czego?
— Nie przyjmiesz go z żoną.
— Nie dopuszczę tego ożenienia.
— Tem lepiej — lecz że dziś nie żonaty tylko przez płochą kobietę obałamucony, dla czego masz się wyrzekać nawrócenia go...
— Masz słuszność, ściskając chorążynę odezwała się marszałkowa... niech przyjdzie, niech przyjdzie!
Już chciała pochwycić za dzwonek gdy Turska rękę jej wstrzymała.
— Jeszcze jedno słowo — rzekła — o tej jejmości, o tych amorach, o wszystkiem tem, już dla samej Anzelmki mówić nie godzi się — a ja jestem tego zdania, że z dobrej rachuby wypada milczeć i ignorować to... oparłaś się, położyłaś swe — veto, i — ani słowa...
— Tak — tyś daleko rozumniejsza ode mnie — z pokorą schylając głowę rzekła marszałkowa — zdaje się na wszystko... ale — moja droga, niechże — przyjdzie...
Zadzwoniła marszałkowa, na głos dzwonka Anzelmka wbiegła śmiejąc się razem z panną Stanisławą.
— Jestem ja — na mamci usługi! zawołało dziewczę.
— Na ten raz się tobą posłużyć nie mogę — całując ją w głowę odezwała się marszałkowa.
— A to dla czego?
— Owszem, owszem, przerwała chorążyna, idź do oficyny, przywitaj się z profesorem i przyprowadź Bernarda.