Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ści zapomnieć. Marszałkowa była ubrana i siedziała w swoim pokoju nad Naśladowaniem Chrystusa Pana...
Zobaczywszy we drzwiach Anzelmę, pobiegła ku niej z otwartemi rękami. Serce jej właśnie w tej chwili ciężkiej próby potrzebowało pociechy, a milszej i skuteczniejszej los zesłać jej nie mógł.
— Anzelmka kochana! zawołała biegnąc ku niej.
Dziewczę przypadło na ziemię, i śmiejąc się razem a płacząc uścisnęło jej kolana...
Turska chwyciła za szyję.
— Jak się masz — droga moja!
Marszałkowa nigdy w życiu do łez nie była skłonną, ale jej wytrysnęły bez wiedzy i woli. Syn, którego jej brakło przyszedł na myśl.
Przywitanie było długie — gorące — pełne tych pół-słów przerywanych, które dla obcych nie mówią nic, a dla tych, komu są przeznaczone, tak wiele!
Anzelmka, która się tu uważała jak w domu, pobiegła z panną Stanisławą powitać swoje dawne znajome i przyjaciółki, w ostatku nawet psy podwórzowe. Ciocia Turska tymczasem siadła przy marszałkowej ciągle trzymając jej rękę.
— Nie mów mi nic — szepnęła — ja wiem wszystko. Prozorowicz powiada iż wcale rozpaczać jeszcze nie ma czego... wszystko się to da może zmienić, usunąć — a my — myśmy ci Bernarda przywieźli.
Marszałkowa zerwała się z krzesła.
Ale po chwili namysłu — siadła.
— Dowiedział się o twojej chorobie — może mu poczciwy burgrabia — trochę ją powiększył, nawet porzucił wszystko i przyjechał z nami. Poszedł do profesora, do oficyny.
W twarzy matki odmalowała się niepewność jakaś, pragnęła co najprędzej syna uścisnąć, myślała czy jej powaga macierzyńska dozwala się tak łatwo dać przebłagać...
Załamała ręce, spuściła głowę...