Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mów mi prawdę.
— Ale nie ma nic strasznego! rzekł Burdakiewicz, trochę chora...
— Leży?
— Myślę że siedzi tylko w swoim pokoju.
— Był doktór?
— A no — bo ja się go naparłem bez jej wiedzy tutaj sprowadzić — rzekł profesor — a panna Stanisława zgodziła się na to i posłała...
— Nie ma niebezpieczeństwa?
— Sądzę że najmniejszego, podchwycił garbaty — ale pomimo iż was może niepotrzebnie nastraszono, bardzoście dobrze zrobili żeście przyjechali. To ją najpewniej uzdrowi.
Westchnął stary.
— No — i z tą — z tą, — zerwaliście? dodał nieopatrznie profesor.
Bernard się cofnął zarumieniony nie odpowiadając nic. Garbaty spiczastą swą głowę potarł żywo i skrzywił się.
— Siadaj — rzekł.
Dopiero od Bernarda dowiedział się też o przybyciu cioci Turskiej i Anzelmki. Ta, równie jak Bernaś była jego uczennicą, a choć niewiele z nauki jego korzystała, profesor się do niej bardzo przywiązał. Sama nadzieja zobaczenia jej po trzech latach, aż go rozpromieniła. Wpadł w humor doskonały.
— Ot to u nas dziś święto! zawołał, o to uroczystość! daj tylko Boże, aby Bernaś nad matką i nad nami wszystkiemi co ją kochamy ulitował się i został.
Chłopak smutnie spuścił głowę.
Gdy się to działo w oficynie, we dworze ruch panował nadzwyczajny, przybycie Turskiej i Anzelmki rozbudziło wszystkich. Wybiegła stara służba domowa witać kochaną panienkę, przyleciała panna Stanisława z uśmiechem i okrzykiem. Ciotka, kuzynka i ona wbiegły nie bardzo ostrożnie do pokoju chorej — ale kto radość z sobą niesie, ten ma prawo o ostrożno-