Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obojga. Smutek i zamyślenie Bernarda było dla niej teraz zupełnie wytłomaczonem. Tem mocniej zajęła się kuzynkiem, nie przypuszczając ażeby bardzo był winnym. Co najwięcej domyślała się długów i w duchu obwiniała ciotkę, że zawczasu się o nich nie dowiedziała a po cichu nie zapłaciła.
— U nas bo — myślała — tyle zawsze leży niepotrzebnych pieniędzy... bylibyśmy zapłacili — Mamcia by nie wiedziała i Bernaś by się nie męczył.
Ciocia Turska po namyśle postanowiła, ażeby kuzynek wysiadł przed dworem, poszedł po cichu do oficyny do garbatego Burdakiewicza i tam, aż do przywołania go pozostał.
Ściemniać się już zaczynało, gdy powóz na chwilę się zatrzymał. Bernard wysiadł a Anzelmka żywo mu rękę podała żegnając go milczeniem wymownem tylko, bo bardzo była wzruszona.
Gdy powóz ruszył do dworu, Bernard znajomemi ścieżkami po za ogrodem, powoli powlókł się do profesora.
Pomimo iż na dworze jeszcze było dosyć jasno, u garbusa paliła się już lampka i on na wysokiem krześle z podnóżkiem, umyślnie dla niego zrobionem, siedział już nad swemi książkami gdy się drzwi otworzyły, a stary odwrócił niespodziewając się wcale Bernarda o mało z krzesła nie spadł, tak był zdziwiony jego przybyciem... Wstał a raczej zeskoczył co prędzej... Żal mu było tego ukochanego ucznia, który tak znikł dziwnie, tak smutnie, pochwycony katastrofą, jakiej profesor po jego wychowaniu nigdy nie mógł przewidywać. W duszy obwiniał trochę Marszałkowę, trochę syna, a najmocniej Fanteckę, ku której czuł niemal nienawiść.
Wyciągnął obie długie nad miarę ręce do Bernarda.
— Jak się masz! zawołał — mój Boże — ale jakimże sposobem.
— Jak mama się ma? chora?
Spojrzał tylko garbatemu w oczy.