Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Rób jak chcesz — zakończyła krótko Balbina.
Nazajutrz wieczorem przyszedł Solecki wyświeżony, uśmiechnięty, powtarzając sobie w duchu lekcyę Prozorowicza; przyniósł bukiet bardzo piękny... Do herbaty nie było sposobności wynurzenia się z sentymentami, roztargniony, czekał chwili stanowczej. Szczęściem pani Fantecka wyszła się przechadzać po salonie, Solecki wstał i poszedł za nią.
Grzybowicz i Julka pozostali przy herbacie. Pan Pius czatował tylko na rękę, ale, jakby na złość, Seweryna obie ręce trzymała złożone... Czas upływał Solecki czuł, że zręczność utracić może. Rozmowa szła tego dnia jak po grudzie. Zbliżyli się do okna. Co tu było począć...
Solecki wyciągnął dłoń, błagając o podanie sobie rączki. Fantecka głową potrząsła i dziwnie jakby zdumiona tą poufałością spojrzała mu w oczy.
Zmieszał się konkurent. Druga forma nieco skomplikowana oświadczenia się wyszła mu z pamięci. Co tu było począć. W takich razach pan Pius, zwykł był nadrabiać fantazyą i zakląwszy w duchu postanowił puścić się na azard własnego natchnienia.
— Pal dyabli — pomyślał — co ma być to będzie, smażyć nie ma co — hul w wodę...
— Pani dobrodziejko — odezwał się odkaszlując — jak Boga mego kocham miałbym coś bardzo ważnego do powiedzenia a nie śmiem.
— Cóż to takiego..? spytała ostygłym głosem Fantecka.
— Chodzi o los mój, pani dobrodziejko, jak Boga mego kocham.
— Nie rozumiem — mów pan wyraźniej.
— A nie będzie się pani gniewała?
— Czy to ma być co takiego co może do gniewu pobudzić?
Tu Solecki po herbaciany pot otarł z czoła chustką batystową, westchnął i z pewną gracyą oficyalistowską wachlować się zaczął.