Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— E! ona to doskonale wie, że mi głowę zawróciła.
— Więc prosta rzecz — odezwał się Burgrabia — zostawszy sam na sam, bo przy ludziach tego mówić nie wypada, weź ją za rączkę, pocałuj i powiedz: O! pani — jakże bym był szczęśliwy, gdybym tę śliczną dłoń jej mógł na zawsze zatrzymać.
Solecki palnął się dłonią po nodze.
— Jak Boga mego kocham! Śliczności. Czekaj dobrodzieju! jak! jak! jak? Jeszcze raz powtórz...
Prozorowicz powtórzył — ten westchnął.
— Jabym tego nigdy w świecie nie wymyślił... rzekł smutnie — nie dokończyłem szkół i nieodebrałem edukacyi jak należy.
— Pan Bóg ci za to dał pieniędzy dużo — odezwał się stary — dasz sobie radę na świecie, a ta kobieta cię poprowadzi...
Napił się Burgrabia. Jeżeli by ci na ten sposób nie wypadło — dodał, możesz i inaczej przystąpić do tego. Naprzykład... westchniesz raz i drugi ale ciężko, tak żeby ona to usłyszała. Spyta cię naturalnie: czegóż to pan tak wzdychasz.
— Ale czy spyta?
— Niezawodnie, kobiety o to zawsze pytają, ciągnął dalej stary...
Odpowiesz jej: wdzięki i przymioty pani dobrodziejki, wywołują z mej piersi te westchnienia. One mnie uczyniły nieszczęśliwym, a łaska jej szczęśliwym by mnie uczynić mogła...
— Jak to powiedziano! zakrzyknął Solecki a! panie Burgrabio... chyba się na pamięć nauczę...
— Ale są tysiączne sposoby — dodał stary...
Namyślił się Solecki — ten pierwszy komplement co do ręki — rzekł, najlepiej mi się podoba, bo go spamiętam najłatwiej, a ona zrozumie...
Nalał sobie wina kieliszek.
— Zdrowie pana Burgrabiego.
— Bóg ci zapłać, mówił uradowany w duchu Prozorowicz — pamiętaj tylko dla bezpieczeństwa, miej