Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale miał pod ręką przyjaciela. Z rana zaprosił na obiad do siebie Prozorowicza i zadysponował w hotelu co się zowie wytworny, a do niego wino stare, którem Burgrabia nie gardził.
Z pewną przebiegłością, dopiero przy deserze przysunął się do starego z krzesłem, rękę położył na poręczy i spuściwszy głowę szepnął mu do ucha...
— Wie pan Burgrabia — nadeszła godzina — nie ma co! albo starosta albo kapucyn... muszę się jej oświadczyć... a no, przyznam się kochanemu panu żem w tych bywalicach nie bywał... jak to to? taka edukowana... czort ją wie? Jak tu jej powiedzieć?... a nu — wyrwie się co, do stu dyabłów, za tłustego... albo ja wiem...
Machnął ręką.
Prozorowicz w twarz mu patrzał z ironicznym pół uśmieszkiem.
— Powiedz no pan, jak by to to? poradź.
Ścisnął starego za rękę...
— Cóż u diaska — szepnął Burgrabia cmokcząc wino — czyż nie wiesz jak kobiecie powiedzieć, że ci się podobała!
— Ale ba! Kaśce lub Maryśce, to ja bym wiedział jak dać do zrozumienia... Pochwyciłbym ją wpół, i pocałował... to by się reszty domyśliła... a tu... niewypada. No — i trzeba tej, jak to tam nazywają, rytoryki, czy cóś, trochę... Pan to wiesz, naucz mnie.
Prychnął Prozorowicz.
— E! wstydziłbyś się zaś, o takie rzeczy mnie starego pytać, com o nich miał czas zapomnieć.
— Ale no... naprzykład! nalegał Pius.
Stary, któremu się oczy śmiały powstał z krzesła.
— Cóż robić, rzekł, przyjacielowi dopomódz potrzeba... Mówiłeś z nią już kiedy coś takiego żeby się mogła domyślać czegóś?