Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bernard się wzdrygnął...
— Co tu w bawełnę obwijać — kończył stary. — Pański obowiązek dziś tam być...
— Lecz mama mnie widzieć nie zechce — powtórzył Bernard.
— Niewiadomo, a bądź co bądź, syn tam powinien być — to darmo...
— Jakże ja się ztąd oddalę?
— A dla czego? — przerwał Prozorowicz. — Jeżeli to kobieta uczciwa i rozumie obowiązki, pojmie, że miejsce pańskie jest tam teraz.
Marszałkowicz porwał się za włosy, stary mu się przyglądał zdaleka.
— Trzeba jechać — nalegał — inaczej i świat i własne sumienie pana potępi. Bardzo piękna rzecz miłość, ja to też wiem, bom się w mojej żonie tak kochał, że gdyby mi jej byli nie dali, siłą, mocą bym ją porwał — jak Boga kocham — ale co matka to nie kochanka...
Proste wyrazy burgrabiego trafiły do przekonania Bernarda — odpowiedział krótko: Pojadę.
— A najlepiej będzie — dokończył Prozorowicz biorąc już za czapkę — gdy panicz koni osobno nie będziesz najmował — po co ten expens. Jedzie jutro chorążyna, zabrać się razem.
Ona też ułatwi panu i przystęp do marszałkowej. Dobranoc...
Bernard i temu już nie zaprzeczył. Przywiązanie do matki odezwało się w sercu, kochał ją i bolał nad tem, że mógł być przyczyną jej choroby.
Po wyjściu burgrabiego siadł do listu — oznajmił w nim Sewerynie o chorobie matki i konieczności wyjazdu, zaklinając ją, aby mu się pożegnać pozwoliła, przyrzekając jak najprędzej do niej powrócić. Wyraził i tę nadzieję, że potrafi może przebłagać matkę i skłonić ją, do zezwolenia na ich połączenie.
List ten krótszy niż zwykle, natychmiast zapieczętowawszy, wyprawił Bernard przez zręcznego chło-