Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

My tam wyjedziemy jutro. Nic jeszcze nie mówiłam Anzelmce, która ją kocha jak matkę, aby jej przedwcześnie nie martwić..
Spojrzała na Bernarda, który stał jak winowajca z głową spuszczoną.
— Ja nie wiem czy mama mnie przyjąć zechce i czy moje przybycie... czy ja... nie będę powodem do nowego zmartwienia.
— Ale nie — jedź z nami — ja matkę przygotuję, bądź spokojny. Z twojej strony jest to obowiązek... ujmiesz ją tem dla siebie... Proszę cię — namyśl się — jedź z nami...
Zawahał się Bernard i odłożył postanowienie do jutra.
— My jedziemy około południa — dodała ciotka — urządź się tak ażebyś mógł zabrać się z nami, nie potrzebujesz poczty ani powozu — mamy miejsca dla ciebie aż nadto.
Przyślę się dowiedzieć...
Tem go pożegnała chorążyna.
Bernard wyszedł wzruszony i powlókł się rozmyślając do domu. Tu nowa go czekała niespodzianka, w krześle od dwóch godzin już siedział Prozorowicz i drzemał wyglądając jego przybycia. Oznajmił mu o tem służący. Usłyszawszy chód burgrabia co prędzej przetarł oczy.
— A przecież pan jesteś — zawołał — ale gdzież do późna tak...
— Byłem u chorążyny.
— Żem ja się tego nie domyślił — odezwał się wstając stary — to już pan zapewne wiesz?
— Mówiła mi chorążyna że mama trochę chora...
— Trochę chora! — powtórzył Prozorowicz — nie chcę pana straszyć — ale pan znasz najlepiej naszą panią. Lada czego się ona w łóżko nie położy, a kiedy już leży, musi być źle. Doktorów nie lubi i nie wierzy w nich, a jednak doktora wezwano... Coś być musi. Uderz że się pan w piersi, nie inna przyczyna tylko ta nieszczęsna Fantecka.