Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cznym razie pozwoli na seperacyę, a nim by ta nastąpiła pani Fanteckiej za miejsce pobytu klasztor wskazuje.
Seweryna krzyknęła i padła na kanapę łamiąc ręce.
— Ja! do klasztoru! nigdy w świecie! ja! to nie może być — raczej do męża powrócę.
Grzybowicz stał jak prawo które reprezentował poważny i surowy.
— Pani dobrodziejko — odezwał się — ale to kwestya czy Fantecki teraz przejednać się zechce i przyjmie...
Bernard napróżno dawał znaki adwokatowi aby milczał. Seweryna płakała z gniewu, niekiedy wzrokiem pełnym wyrzutów ciskała na nieszczęśliwego chłopca, który stał w rozpaczy... Gospodyni domu milcząc przypatrywała się tej scenie, której zapobiedz ani wrażenia jej zmniejszyć nie mogła, po chwili jednak uspokoiła się pani Fantecka.
Marszałkowicz chciał się zbliżyć do niej — milcząco go jakoś odtrąciła... On nie widział innej rady nad ucieczkę... i bezwzględne zerwanie z całym światem.
Grzybowicz ruszał ramionami. Rada ostateczna jaką on dawał, była tak straszna i nie do przyjęcia, że ani Bernard nawet nie wahał się z jej odrzuceniem.
— Uspokójcie się, namyślcie — znajdzie się przecie jakiś środek — dodała gospodyni, a teraz — panie Grzybowicz zakazuję panu wspominać o jakichkolwiek interesach, dosyć tego na nasze słabe nerwy kobiece... Dosyć — dosyć!
Wzięła pod rękę przyjaciółkę i gwałtem odprowadziła ją do herbaty...
Bernard nie siadając nawet, podziękował za nią, chodził po pokoju blady i zamyślony czas jakiś, patrzał na Sewerynę, przysiadł się do niej usiłując zawiązać rozmowę, lecz zbyty milczeniem, wyszedł nagle.