Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Biedny chłopak nie poznawał teraz tej kobiety, która go oczarowała...
Od czasu przyjazdu do miasteczka stała się inną; miłość jej, czułość, poświęcenie wszystko się zmieniło dziwnie... chłód wiał od tego bóstwa... Czyniła na nim zawsze to wrażenie, które go na widok jej dreszczem od stóp do głów przejmowało — lecz zaledwie przemówiła, słowa jej studziły go, zdumiewały, wprowadzały w jakiś świat zamarzły, w którym obracać się nie umiał... Bernard szalał, głowę tarł, aby oprzytomnieć, ręce łamał, niewidział wyjścia ni ratunku. Począł błądzić po miasteczku nie chcąc powracać do domu, bo go powietrze zamknięte dusiło... Jakiś traf zaprowadził go do cioci Turskiej pod same drzwi. Zrazu się wahał czy wejść, lękając się aby mu z twarzy nie poznano wzruszenia, potem jakaś potrzeba uspokojenia poprowadziła go tutaj. Przy Anzelmce było mu dziwnie błogo, przypominała dom, matkę i szczęśliwsze lata spędzone w Stadnicy.
Bernard kochał jeszcze Sewerynę, a raczej czuł dla niej namiętność młodzieńczą, przecież chwilami sam sobie wyrzucał ten węzeł, który jego, matkę a nawet samą panię Fantecką i jej męża czynił nieszczęśliwym. Znajdując ją tak chłodną, wpadał już często w wątpliwość czy kiedy równym mu odpowie czuciem. Ostatniego wieczora... na schadzce za ogrodem... zdawała się tak całkiem mu oddaną — ale to była pierwsza i ostatnia chwila... Od tego czasu nie znalazł już w niej nigdy tego uczucia, tej namiętności... Ta błyskawica szczęścia mignęła mu tylko...
Zamyślony, biedny, wszedł nieśmiało na schody i zadzwonił. Na odgłos dzwonka sama Anzelmka wybiegła do przedpokoju.
— A wiesz! otóż zgadłam że to ty! jakże to dobrze że przyszedłeś. Ciocia posyłać chciała.
Bernard przywitał się zmieszany.
— Chodź! — dodało dziewczę — czekamy z herbatą. Mamy kasztany doskonałe, jabłka tyrolskie, które ty lubisz...