Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potała, ale położyła bukiet w swoim pokoju i z melancholijną twarzą wyszła naprzeciw młodzieńca...
Spojrzawszy nań łatwo się mogła domyśleć, iż z bukietem się spotkał; był tak wzruszonym, iż prawie nic mówić nie mógł...
Zbliżył się do niej i głosem przerywanym zapytał:
— Od kogóż te kwiaty?
— A! dziecko jesteś! — rozśmiała się Seweryna z wymówką — cóż to znowu? zazdrosny czy co?
Bernard zmilczał, wzrok błagający zwrócił ku niej.
— Te kwiaty...
— Mówię ci, dzieciństwo — spokojnie poczęła Fantecka. Był wczoraj u Balbiny jakiś, ktoś, nawet dobrze nie wiem nazwiska — Solski, Skalski, Salecki, coś podobnego...
Balbina mówiła o kwiatach: że tu pięknych brak, ja to potwierdziłam... chciał dowieść, żeśmy nie miały racyi.
Spojrzała na pomieszanego młodzieńca.
Ale mój drogi panie Bernardzie, jak można być tak podejrzliwym, śmiesznym. Chcesz, to ten bukiet mu odeślę.
Bernard się zawstydził, ale serce mu się ściskało; w tej chwili nadchodziła gospodyni. Patrzajże, Balbisiu, zwracając się do niej, poczęła Seweryna — pan Bernard mi gotów scenę zrobić o ten bukiet...
— Ale ja sceny żadnej nie robię! — zaprotestował Bernard, spytałem tylko, — a to przecie mi wolno.
— Nie — nie wolno — zawołała Seweryna, nóżką tupiąc, nie wolno — boś we mnie powinien wierzyć — ślepo... bo wiesz, że ja ciebie kocham... Jak można być zazdrosnym...
Tak scena ta rozpoczęta groźno, skończyła się bardzo czule. Bernard jednak porównywając obchodzenie się z sobą pięknej pani w początku, z tonem, jaki teraz przybrała, z jej smutkiem, roztargnieniem, złym humorem — przekonywał się, iż swobodniejsze