Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Nazajutrz Prozorowicz był pewnym, ze Pius musiał wieczorem odwiedzić Rumińską; poszedł do niego koło jedenastej, pod pozorem powierzonego mu interesu.
Zastał go w szlafroku od gości, prawdziwym tureckim, nieubranym jeszcze, w chwili, gdy mu ogromny przepyszny bukiet przyniesiono... Zajęty był właśnie tem, że jeszcze morowej białej szarfy brakło, aby go nią przewiązać... Wysyłał po najpyszniejszą na miasto, chciał, żeby miała złote brzegi i dwie śpilki złote kazał kupić do opięcia.
Zmieszał się widząc wchodzącego Prozorowicza, którego oka olbrzymi ów bukiet nie uszedł.
— Dzień dobry, panu Piusowi... a toż dla kogo ta magnificencya? — zapytał.
Solecki przyznać się nie chciał...
— To nic — to tak — widzi pan, zakład przegrałem z panią marszałkową gubernialną... Siadaj kochany burgrabio.
Prozorowicz usiadł.
— No — a tę piękność sławną oglądałeś pan? — szepnął, zażywając tabakę i spoglądając mu w oczy bacznie. Nie uszło mu to, iż Pius się powtórnie zmieszał.
— Kogo, panią Fanteckę?
— A no — tak?