Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeśliś ciekawa — zobacz — odparła Seweryna; przyznam ci się, że ten mój anioł swoją korespondencyą bez końca, okrutnie mnie już nudzi... Zawsze jedno...
Rumińska niesłuchała, rozpieczętowała już i napawała się tą słodką, dawno niesłyszaną muzyką słowa, której dźwięk w jej sercu wiosenną pieśnią się odbijał. W jej oczach zwykle tak wesołych, zakręciła się poczciwa łza, płynąca za temi latami niepowrotnemi — które są jutrzenką żywota... Położyła list i westchnęła.
— Jakaś ty szczęśliwa! — szepnęła.
Seweryna się odwróciła z pół uśmiechem.
— Tak, możebym nią była — rzekła, gdyby nie mama, nie ciocia — nie dostojne imię... i nie wszystkie te kajdany, które Bernardka pętają i gdyby poczciwy mój anioł miał więcej energii w charakterze.
— Niesłusznie wyrzucasz słabość — odpowiedziała przyjaciółka — cóż on mógł uczynić więcej nad to, że zerwał z matką, że oświadczył, iż ci wiernym pozostanie...
— Tak, a za dwa, trzy miesiące, jak mi sam mówił nie będziemy mieli co jeść może!...
— On majątku własnego nie ma.
Seweryna się nadąsała.
— My biedne kobicięta, — rzekła — często tak nieopatrznie sercem szafujemy — kto mógł wiedzieć czyj tam majątek... wszyscy go głosili bogatym...
— Będzie nim kiedyś... ale dziś...
I przerwały rozmowę westchnieniami; Seweryna ziewnęła, a potem spytała przyjaciółki.
— Ten twój Krezus często bywa w miasteczku?...
— Mój? — podchwyciła, śmiejąc się Rumińska — mój? wcale nie mój; po dzisiejszym wieczorze, gdyby nie