Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nasz panicz skromne chłopię... dla niego to lękam się czy nie za wielka pani? Kobieta z gustem... kobieta z głową, a co pierwsza rzecz w kobiecie, że mospanie jakby jaka Wenus piękna!
— Nigdym jej w życiu nie widział — szepnął Pius...
— Choć to już po harapie, ale gdybyś był ciekawym, zajrzyj do pani Rumińskiej, ona słyszę u niej mieszka. Ludzie drzwi oblegają żeby tylko zobaczyć! Każdy wychodzi oczarowany...
— Rumińską to i ja znam... bo i to niczego wdówka, dosyć mi się też podobała — ale tam Grzybowicz częsty gość i pono dobije targu.
— Gdzie? co? Grzybowicz! ona za niego nie pójdzie, zbyt wysoko patrzy... Dla ciekawości samej, gdybym na miejscu waćpana był, poszedłbym to cudo obejrzeć...
Burgrabia począł wszelkiemi możliwemi sposobami nabijać głowę tą pięknością Piusowi, nastając na to, że jemu dla prozopopei takiej właśnie żony było potrzeba... Nieznacznie też w to bił, że choćby nadaremnie wejść w szranki z marszałkowiczem, Soleckiego by podniosło, a cóż dopiero — odsadzić go!!
Próżnemu człowiekowi myśl ta zajechała mocno do głowy. Gdy wpół godziny potem ze dworku wyszedł, zamiast się na wieś wybierać, postanowił zostać jeszcze w mieście i pójść choć zajrzeć do Rumińskiej. Trafem był to właśnie wieczór, gdy Bernardowi znajdować się nie było wolno. Ubrawszy się we wszystkie swe klejnoty, wdziawszy lakierki, najświeższe rękawiczki, ufryzowawszy się, uperfumowawszy o godzinie pół do ósmej, był już a drzwi wdowy.
Pani Rumińska sama nie była od tego ażeby Soleckiego zagarnąć pod swe panowanie... przyjęła go więc dosyć wdzięcznie.