Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zieleniały drugą młodością, a wiosną kwitły gdzieniegdzie w klombach roślin wytrzymalszych ostatki.
Od ganku wiodła ścieżka w głąb ogrodu... Nikogo tu nie było, cisza panowała dokoła. Kobieta zbiegła, oglądając się, z ganku, przy świetle wieczora popatrzyła na zegareczek, który z za sukni wyjęła, i żywym krokiem niespokojna pośpieszyła w głąb ogrodu. Parę razy oczyma rzuciła dokoła, lecz nikogo widać nie było, wbiegła więc między klomby i znikła na krętych ścieżynach, wiodących pomiędzy stare drzewa, wpośród których ciemniej było daleko, niż około domu.
Tu jednak twarz jej w całej piękności widzieć było można, oblaną szarem światłem wieczora. Odpowiadała ona wistocie wyobrażeniu, jakie o niej z postaci powziąłby każdy, nie widząc tego oblicza Junony.
Była to kobieta w pełni rozkwitu i wdzięku, lat mogąca mieć dwadzieścia kilka, dumnego wyrazu twarzy, który nadzwyczajna rysów klasycznych piękność tłumaczyła. Wcześnie znać ludzie, padając przed tem bóstwem, dali mu pojęcie o jego nadzwyczajnym uroku i sile, jaką posiadało.
Twarz majestatyczna, nie była jednak pociągającą i sympatyczną; coś surowego patrzyło z oczów ciemnych, rozkazujące rzucających wejrzenia. Brwi marszczyły się i ściągały często, przez białe i piękne czoło rysując dwie ciemne pręgi prostopadłe.
Ta sama surowość wzdymała usta, a oddech podnosił różowe boki noska kształtnego, jak nozdrza arabskiego rumaka. W całej postaci nie łagodność niewieścia, ale energia amazonki widną była. I teraz, idąc pośpiesznie, zdawała się wśród ogrodu tego panią rozkazującą drzewom by jej ustępowały z drogi, krzewom aby się jej pod stopy kładły. Ręką nachylone odrzucała gałęzie niecierpliwie i gniewnie, nóżka jej zwir, który śmiał ją dotknąć, potrącała z pogardą.