Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wśród tego pochodu, obejrzała się z niejakim niepokojem parę razy i coraz wyszukując ciaśniejszych ścieżyn, ciemniejszych zarośli, dostała się aż do wysokiego parkanu, który ogród otaczał. Drżącą ręką dobyła klucz z kieszeni, otworzyła prawie niewidoczną furtkę i stanęła nad brzegiem głębokiego rowu, który otaczał ogród; przez rów ten szeroki, zalany wodą, pozieleniały, rzucona była kładka z jednej deski... Śmiałą nogą wbiegła na nią kobieta i przesunąwszy się, znalazła po drugiej stronie, wśród niziny łozami gęstemi zarosłej. Kilka wydeptanych przez ludzi i bydło może ścieżek snuło się wpośród tych gąszczy, gdzieniegdzie staremi wierzbami poprzerzynanych. Znać na wiosnę wody musiały to wszystko zalewać. Łąka była wilgotna, a gdzieniegdzie bujno rosły na niej tataraki i kwiaty lubiące moczary.
O kilkadziesiąt kroków od przeciwnego brzegu, szelest się dał słyszeć wśród łoziny: kobieta nastawiła ucha, zatrzymała się i obejrzała... Z gęstwiny wyszedł w tej chwili ukryty mężczyzna. Stanął jakby przelękły i czekał. Dopiero na dany znak zbliżył się, gorączkowo idąc i pośpiesznie.
Był to młody chłopak, lat zaledwie dwadzieścia parę mieć mogący; słuszny, pięknej twarzy, niemal panieńskiego jeszcze wdzięku, z długiemi blond włosami, z niebieskiemi oczyma, prawdziwy typ północny, ale w najpiękniejszym objawie, w idealnym swoim blasku. O ile kobiety twarz ognia miała, energii i siły, o tyle on, przeciwnie, odznaczał się smętną jakąś dobrocią.
Zdala już usta jego uśmiechały się bojaźliwie pięknemu zjawisku, i wyciągnął ku niemu jakby błagalne dłonie. Kobieta rzuciła nań oczy swe i ciągle szybko idąc, nie powitawszy nawet, poprowadziła z sobą dalej, wijącą się ścieżyną małą. Szli milczący, ona przodem, on za nią, aż do obalonej spróchniałej kłody wierzbowej, od której nowe latorośle puszczały, nawpół zakrywając tego trupa.