Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Similia similibus curantur.

Po salonie przyciemnionym nieco werandą, która okna od ogrodu osłaniała, o wieczornej godzinie przechadzała się kobieta młoda słusznego wzrostu, szykownej i zręcznej postaci, ruchów żywych. Mrok nie dozwalał widzieć rysów jej twarzy, lecz można się było domyśleć z wdzięku poruszeń, ze stroju wytwornego, iż była piękną i dbała o piękność swoję. Widocznie była wzruszoną, oddychała prędko, niekiedy dłoń przykładała do skroni, ręką zasłaniała twarz, to znowu przyciskała nią serce, to stawała nieporuszona, zamyślona — to żywo się zwróciwszy na nóżce, przebiegała pokój wzdłuż i wpoprzek, jakby nieprzytomna. Parę razy potrąciła o krzesło i popchnęła je gniewnie, nareszcie gdy ją powietrze dusić się zdawało, otworzyła gwałtownie drzwi szklane na werandę, które się jej nieco oparły i o mało nie poszły w kawałki, bo niemi silnie rzuciła, wybiegając na świeże powietrze.
Był to wieczór jesienny, pogodny, chłodnawy, smutny... z poza starych drzew ogrodu, okalającego dom ten wiejski, widać było pomarańczowe niebo, którego blaski ostatnie przedzierały się przez gałęzie. Ziemia już była liśćmi usłana, gdzieniegdzie gałęzie z nich ogołocone stały jak suche — trawniki tylko