Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 256 —

wsze chciała zapomniéć. Z każdym dniem teraz była weselszą... swobodniejszą a stryjaszek Wiktor, któremu objawy wesołości i dobrego humoru były do życia potrzebne, cieszył się że i on mógł nie rażąc synowicy, być takim jakim go Bóg stworzył. Wśród tego mnóstwa dzieci pułkownik w Sobótce był jak w raju, prawie cały dzień spędzał na brzegu morza z niemi, robiąc im okręciki, zbiérając muszelki i urządzając gry a zabawy do których sam czynnie należał... Wyprawiał uczty dla swoich przyjaciół, urządzał przejażdżki, był ulubieńcem tego młodego świata a po części i matek, a potroszę i ojców. Sobótka pogodziła go z Gdańskiem, gdyż dotąd mawiać był zwykł że jest przysłowie w Hiszpanii — kogo Bóg miłuje, tego w Sevilli posadzi, a powinno być: a kogo diabeł prześladuje, tego do Gdańska zapycha... Wypiérał się już po troszę konceptu.
Ale jakkolwiek znośniejsze dziś dla niego było gdańskie życie, pułkownik z dniem każdym czuł, iż tak przyczépiony do Jakuba, do synowicy, nie wytrzyma na jedném miejscu. Przez długie lata włóczęgi i awanturniczych przygód, nawykł był do czynnego, a raczéj do ruchomego jakiegoś żywota, zmian, wrzawy i niepokoju... jakkolwiek i tu sobie sztucznie wynaléść umiał zajęcie dla ust, dla rąk, dla serca, przecież wszystko to razem wzięte nie starczyło mu. Chwilami przemyśliwał co robić —