Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 214 —

tów, w czém dna niéma i końca, co starczy na wieki, coraz nowemi, szerszemi rozściełając się horyzontami.
Chwyciła papiéry z posadzki i razem rzuciła je w komin, a patrząc jak gorzały, płakała...
Jest wielka, niezbadana tajemnica w sercu człowieka... ciężko mu zostać osamotnioném, potrzebuje dopełnienia, pragnie towarzysza... rozstać się z nadzieją ich... równa się prawie śmierci. Najpotężniejszy umysł nie obroni się temu prawu...
Jeszcze patrzyła i płakała tak biédna Klara, gdy zapukano do drzwi... otarła oczy, zasłoniła komin sobą i gorejące szczątki, słabym głosem odzywając się — proszę.
W progu stała pani Lamm.
— Można? spytała...
Klara za odpowiedź całą podała jéj rękę, przyjaciółka spojrzała w oczy zapłakane, na postawę smutną i zdumiona milczała. Musiémy uprzedzić czytelnika że dobra kobiécina zasłyszała o skarbie, ucieszyła ją wiadomość, przychodziła winszować, a zastawała ją we łzach.
— Tyś płakała? zawołała zdumiona przyjaciółka, płakałaś?
— Nie zapiéram się — tak — płakałam.
— Co ci jest biédne dziecko?
— Pochowałam nadzieję szczęścia, płakałam