Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 200 —

jéj wiecznego wielbiciela... ale już usuwającego się od pretensyj do jéj ręki... Teofila Wudtke...
— W samę porę! zawołał Wiktor z gniewem.
— Tak jest stryju — odpowiedziała Klara, Opatrzność chciała mnie ocalić... Jutro mogłoby się zmienić wszystko... a ja byłabym nieszczęśliwą całe życie. Wolę nie być szczęśliwą a zostać swobodną... Wydrę z serca uczucie, wyleczę się ze słabości... i... dożyję do końca...
Zapłakała...
— Sztuka! sztuka zgoi rany serca... praca da zapomnienie...



Działo się to w gabinecie bankiera Wudtke... na kanapie siedział przybyły z Berlina świéżo Berens, i paląc cygaro, śmiejąc się, opowiadał ojcu, jak mu się doskonale z Teofilem udało.
— Że ci się udało — zawołał bankier... nie przeczę, ale kto ten śmiały plan nakréślił? kto przewidział? kto znając naturę ludzką i serce wcześnie tory któremi pójść muszą oznaczył? Nie chwaląc się o mój drogi, byłem tu jak Liverrier z tą planetą.
— Tak, kochany ojcze... tak... ja sobie nic nie przyznaję tylko posłuszne wykonanie jego instrukcyi.
— No — a teraz mój Berens... do rachunku, ile téż ta sztuka ogółem kosztowała? Dałem ci naprzód pięć tysięcy talarów...