Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 173 —

dne dziéwczę w miarę zwiększającéj się boleści wewnętrznéj, rosło w siłę do jéj pokonania. Płakała sam na sam, uśmiéchała się mężnie przy obcych... czasem tak zręcznie umiała udać poczciwą wesołość dla ojca i stryja, że ich obu zwiodła. Jakub głowę podnosił i oko jego zgasłe... błyskało życia iskierką.



Wiktor nadto był żołnierzem, zbyt szczérym żeby potrafił pokryć co się z nim działo, humor jego, o którym niegdyś mawiał że był — a l’epreuve de la bombe, zmienił się w usposobienie zgryźliwe, kwaśne... nieznośne. Niecierpliwiło go że tu jak niegdyś w szeregach nie mógł pójść przebojem, tłuc, siec i rąbać na kapustę Wudtkich i Fiszerów.
Gdy się z którym z nich spotkał tylko, brał czapkę na bakier i świstał...
Jednego wieczora gdy Radgosza nie znalazł w domu, a Karoliny odwiédzić nie mógł, zaszedł starym zwyczajem do ogródka. Trochę się potrzebował rozerwać. Na samym wstępie nastręczyła mu się figura zupełnie nieznana, widocznie obca i przybyła z daleka. W dodatku, co dobrze uprzedzało Wiktora, nie wyglądał ten jegomość na Niemca, Niemców bowiem teraz nienawidził. Z kroju sukni, zakroju mowy, domyślał się w nim Belga lub Francuza.