Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 174 —

Do téj potrzeby rozrywki jaką czuł teraz w utrapieniu, chętnie robił znajomości nowe; cudzoziemiec zaś zdawał się także jéj łaknąć i wyzywać, uśmiéchał się uprzejmie, kłaniał, patrzył, rzucał pół słówka.
Wyglądał on bardzo przyzwoicie, strój skromny, wiek średni, twarz blada i umyślnie jakby wyuczona być grzeczną — a nic nie mówić. Jedno tylko trochę go podejrzanym czyniło, to że się tak narzucał, ale obcy... było mu to darowaném.
— Muszę téż go wymacać — rzekł w duchu pułkownik i odezwał się uprzejmie: Pan tu jesteś obcym, jak mi się zdaje?
— Tak jest, podróżny i dosyć zdaleka.
— Wolno mi spytać jakiéj narodowości?
— Mam szczęście być Francuzem... rzekł obcy.
Wiktor nie bardzo kochał Francuzów z powodu téj skrzynki na willi, ale w niedostatku innéj zwierzyny i tę musiał przyjąć. Skłonił się grzecznie.
— Naród, który jako wojskowy sam, nauczyłem się szanować...
— Służyłeś pan wojskowo?
— Tak, w Hiszpanii — rzekł Wiktor.
— W Hiszpanii, a teraz tu...
— Teraz przeniosłem się na stare gniazdo, bom się tu urodził.
— A! a! odparł Francuz, wpatrując się w niego.