Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —

wadzić zewnątrz, ale do zapowiadanego lochu. Na wiadomość o wypadku Jakub i Klara, choć pora była późna, przybyli. Willa przedstawiała widok wcale niezwyczajny z temi światłami w nocy, robotnikami i zgromadzoną rodziną. Mimo zachęceń pułkownika i żwawéj pracy najętych ludzi, szło to jakoś powoli... patrzano na drzwi... Wiktor pokręcał wąsa... serce mu biło...
— Do kata! to będzie dopiéro jutro w Gdańsku plotek, jeżeli skarb się odkryje! mówił chodząc uśmiéchnięty.
— Ale co będzie szyderstwa i żartów z nas, dodał Jakub, jeżeli nic się nie znajdzie.
— Nic! nie może być, wołał Wiktor po cóż zamek? na co drzwi zasypano gruzem, i to jeszcze tak zręcznie, że gdyby mnie było cóś nie tknęło odgrzebać go nieco, niepodobna się było domyśléć nawet téj kryjówki.
— Przyznaję się, dodał Radgosz — iż mimo pozorów wszystkich, wątpię żebyśmy tu ów skarb znaléźć mogli. Życie dziadunia Alberta jest znane, mało tu kiedy bywał, a raczéj nigdy, jakimby sposobem potrafił sumy tak ogromne w złocie przewieść niepostrzeżony? A gdyby użył do tego pomocy ludzi, cóśby się wydało.
Klara patrzyła na te przygotowania smutna i znużona. Jakub z obojętnością przynajmniéj pozorną — pułkownik świstał, śpiéwał, sam odgrzeby-