Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   55   —

trzebną była dla dobra Dosi. Ale to dobro jakoś jej nie było zrozumiałem, a obawę daleko czuła więcej uzasadnioną.
Stary leśniczy pobiegł sam po klacz, która się spętana pasła na wygonie za ogrodem, przyprowadził ją wziąwszy za bujny włos od grzywy nad uszami, a posłuszna Jaroszowa przyszła dogryzając trawę do nagotowanych hołobli i chomąta. Siedzenie pokryto kilimkiem i wprędce wózek zajechał przed wrota.
My się musimy cofnąć nieco, do dnia poprzedzającego, bo na wieczór oznaczonym był przez pana Teodora termin do powiedzenia czegoś ciekawego i ważnego pannie Lizie. Niecierpliwiła się też wielce widząc jak długo niepowracał dziedzic i gdy obaj z Adryanem zajechali wprost przed folwark, pierwsza na spotkanie ich wybiegła. Zamorskiego nie było, niepowrócił jeszcze od siana, którego sterty składano, pani Zamorska była nieubrana, Misia chora na fluksyę, a podwiązana za nic w świecie by się była nie ukazała.
Sprawozdania tego za niebytności członków rodziny w progu wysłuchawszy Męczyński, mocno się zafrasował.
— Wiesz pan co — szepnął mu Adryan — pan będziesz miał tu pewnie do pomówienia o jutrzejszym obiedzie, ja mogę być zawadą, pójdę do ogrodu.
Przeraziło to pana Teodora.
— Na miłość Bożą — odparł na ucho — nie opuszczaj mnie, proszę najmocniej.
Adryan więc cofnąwszy się tylko kilka kroków w tył, pozostał w ganku.
— A jaka to kobieta — rzekł Teodor — że mamy pani widzieć nie mogę, mam do niej prośbę — a tu...
— O cóż idzie, przecież sekretu pewnie nie ma, ja za pośredniczkę służę.
Spojrzała mu w oczy, jakby wczorajszą przypo-