Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   56   —

minając obietnicę, a razem cofnęła się z progu do pokoju, zmuszając go wnijść za sobą.
Teodor obejrzał się na Adryana, Adryan, przez szkiełko właśnie się przypatrywał krowie pasącej na dziedzińcu, jakby chciał z niej studyum malować.
— Służę panu! — odezwała się wszedłszy do pokoju Liza — co pan każe mamie powiedzieć?
— Mam prośbę — rzekł skuszony Teodor biorąc ją za rękę i całując, czemu się nie opierała wcale — prośbę wielką. Jutro u mnie obiad, będą oboje państwo Pawłowstwo z dziećmi i panem Wikarskim, osób pięć, pan Krzysztof, pan Adryan, ja, osób już osiem, państwo Zamorscy z córkami... osób ogółem dwanaście.
— Misia na fluksyę chora — dorzuciła Liza.
— E! to do jutra przejdzie — mówił Teodor ciągle patrząc w jej w oczy. — A! pani, jaka pani jesteś śliczna dzisiaj!
— Jakto? tylko dzisiaj? — spytała Liza.
— Zawsze, ale dziś... wydajesz mi się pani...
— Dlaczego?
— Nie wiem. Więc; proszę pani, żebyście mi pomódz raczyły do obiadu. Ja nic nie wiem, co jest, czego nie ma, od Olszaka się niczego dopytać nie mogę. Bóg wie co się dzieje z bielizną, ze srebrem.
— A widzisz pan, jak to źle gospodyni w domu nie mieć — poczęła Liza — czemuś się pan nie ożenił?
Zagadnięty Męczyński stanął jak słup.
Wie pani, po części dlatego, żem nie znalazł dotąd osoby... pani mnie rozumie, a więcej dlatego, że znając siebie, sądzę, iż kobieta, coby za mnie poszła, byłaby najnieszczęśliwszą w świecie.
Liza niby przestraszona aż się cofnęła kroków parę.
— Cóż to ją ma tak nieszczęśliwą uczynić? bałamuctwo pańskie...
— No nie, ale wieleby o tem mówić potrzeba, więc z obiadem jak?