Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   39   —

w ganek. Nieznany gość stał właśnie wśród pustego dziedzińca i rozglądał się do koła.
Był to mężczyzna mniej więcej w wieku pana Krzysztofa; lecz wcale od niego różnej powierzchowności i aż do zbytku na lata, jakie miał, wytwornie ubrany. Twarz zachowała niewiele świeżości, lecz znać było niezmierne staranie, aby zaradzić wyrządzonym przez wiek szkodom. Wąsik po młodemu podkręcony do góry z pewną fantazyą, nadawał wyraz rycerski fizyognomii nieco pomarszczonej, dosyć rumianej i wesołej. Małe oczki biegały żywo i razem z ustami śmiały się, pewnym rodzajem tego konwencyonalnego, zalecającego się uśmieszku, którego ludzie się uczą ciągle będąc na świecie i starając się drugim przypodobać.
Uśmiech ten nie oznaczał wesołości może trochę zawierał szyderstwa, co się w zmarszczkach koło ust kryło, był strojem twarzy i szyldem łatwego charakteru. Rysy dosyć ładne mimo zwiędnięcia, nie mówiły zresztą wiele, oprócz, że człowiek co je nosił, był niegdyś piękny, dobrze o tem wiedział i do dziś dnia pamiętał.
Surducik ranny, kamizelka, kapelusik na bakier, samo sztywne trzymanie się przybyłego, czyniły go mimo lat młodym. W ręku trzymał laseczkę bardzo elegancką i jedną rękawiczkę.
Gdy Staszuk pokazał się w ganku, szybko uchwycił wiszące na sznureczku szkiełko i przez nie spojrzał na niego. Stary się skrzywił, mocno mu się to niepodobało. Bez szkła widział, że to był ktoś nieznajomy i natręt, postanowił go bez litości odprawić. Zszedł ze wschodów i milczący przybliżył się do stojącego gościa, na którego psy zdala szczekały.
— Powiedziano mi, że tu mieszka pan Krzysztof Pobóg? — spytał.
— Albo co? — rzekł Staszuk kładąc ręce w kieszenie.