Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   38   —

święcić pracy nad sobą pół życia i widzieć ją zburzoną w końcu, upokarza człowieka.
Ze wzgardą patrzał na własne serce.
Co począć? czem się leczyć! nie wiedział sam. Zostawić czasowi ukojenie? Tak; lecz tymczasem potrzeba było cierpieć.
Umysł ludzki i serce, które w potrzebie posługują się chętnie sofizmatami, nastręczały mu uporczywie myśl, którą odtrącało sumienie, jako fałszywą i niebezpieczną.
Pan Krzysztof rozumowaniem niby doszedł do tego, że mógł się uleczyć od wspomnień, idąc sam naprzeciw rzeczywistości, stawiąc jej czoło, jednem słowem, starając się widzieć Wandę.
— Musiała się tak zmienić jak ja; serce, lice, myśli, charakter, nie mogły przetrwać próby czynnego życia, nie przerastając w coś innego. Zabiję starą miłość widokiem zmienności człowieka.
Myśl ta. chociaż uparcie wracała, odepchniętą została, pan Krzysztof po śniadaniu, chociaż się czuł osłabionym, postanowił wyjść w las i ze znużeniem ciała uspokoić duszę. Śpiesznie wypił filiżankę herbaty, wstał i zabrawszy torbę i strzelbę, świsnął na Hermesa młodego, który nań czekał niecierpliwie i szczekaniem niecierpliwość swą tłómaczył.
Już stał w ganku pan Krzysztof, gdy z bramy ujrzał wysuwającą się postać nieznajomą, idącą powoli ku zamkowi. Gość był tu tak rzadkim, że pan Krzysztof niemal osłupiał zobaczywszy go. Mocno zniecierpliwiony cofnął się natychmiast do sieni, zawołał Staszuka i z największą w głosie gorączką, zawołał:
— Jest ktoś obcy, idź-że mu powiedz, że ja nikogo nie przyjmuję, że mnie nie ma, pokaż mu drogę, daj mu co zechce, byleby mi pokój dali.
To mówiąc cofnął się w głąb’ sieni. Staszuk pogładziwszy łysinę, z powagą ambassadora wyszedł