Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   13   —

leżąc, wcale się nie zdawał swoją przyszłością zakłopotany. Patrzył śmiało i ręce wyciągał.
Mondygierd ramionami zżymał.
— A, żeby to na świecie było potrzebne, żeby miało rodziców, coby się nad niém rozpadali, toby pewnie cherlawe było i zdechlak... Ale że sierota i zawalidroga, to zdrów i ani go pięścią dobić. Tak jest na świecie, tak! jak Boga kocham...
Do dworu zaprosiwszy na przekąskę, p. Paweł dowiadywał się pilno, kiedy sobie zabiorą dziecko, bo się go chciał pozbyć co rychléj.
— Póki to tu będzie — rzekł — wszystka robota za nic, baby będą po całych dniach cackać się koło tego i dozoru nie będzie ani w drobiu ani przy bydle.
Narzekań było bez końca, uspokił jednak asesor, iż się postara, aby dziecko zabrano wprędce.
Wypadek ten mały, miał na życie w Kozłowiczach wpływ daleko większy niż się było można spodziewać. Naprzód stara Maryna wzięła sierotę w opiekę, potém dziewczęta się nim bawiły, co gorzéj, Kasper nie wyłaził z kuchni, a p. Paweł dwa razy na dzień chodził się naocznie przekonywać, że temu znajdzie się krzywda nie dzieje.
— Niech u mnie nie zdycha — mówił. — Sam zaglądać muszę, bo to u nas nikomu wierzyć nie można, z początku gotowe się rozpadać, a za dwa trzy dnie głodem zamorzą! Czy ja ich nie znam.
Jednego wieczora przy kolacyi, gdy Kasper jak