Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sposobem zagaił, chwaląc Wiesbaden, wieczór, park i widok...
— Dziwi mnie to, że panu się może coś tak pospolitego i zużytego podobać — odezwała się Ewelina — jest to dekoracya wielkiej opery. Ja już jestem zepsuta, mnie to ani bawi, ani dziwi... Znać, żeś pan młody i niezużyty...
Wicek postrzegł, że poszedł drogą fałszywą, ale cofać się nie wypadało...
— Nie myślę — rzekł — upierać się przy mojem przekonaniu, a raczej wrażeniu. Są ludzie, co lubią naturę dzikszą, mniej przybraną, ja się przyznaję, że pejzaż cywilizowany wolę od dzikiego.
— A1 — zawołała Ewelina — chacun son goût... Pan tu już oddawna? czy raz pierwszy?
— Niedawno przybyłem, ale nie poraz pierwszy... lubię Wiesbaden...
— Grasz pan?
— Czasem, ale bez namiętności.
— Któżby się do niej przyznał? Mnie gra nie bawi, ale ludzie przy niej bardzo zajmują. Biedne ludziska!
W czasie tej krótkiej rozmowy, Wincenty stawał w różnych pozach i nieco się desynował przed pięknością, która to pogardliwym, nieznacznym przyjmowała uśmieszkiem...
Był wszakże onieśmielony wielkim blaskiem kobiety, której wyższość i urok jej mimowolnie mu się czuć dawały... Żadna jeszcze w życiu, takiego na nim nie uczyniła wrażenia... Nie wiem, jakby dalej było poszło, gdyby z za drzewa, deus ex ma-