Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

china, nie zjawił się, wcale dla Wicka nie w porę, pan Hamowski...
Wprost poszedł do Starży.
— Zaprezentujże mnie pięknej pani — rzekł — nie godzi się, bym przeszedł mimo i nie złożył jej u stóp hołdu mojego.
Ewelina, słysząc to, już się śmiała... ale zobaczywszy poczciwą twarz Hamowskiego, nieco jej przypominającą Pastranę — uczuła dla niej półlitościwą sympatyę.
— Mój dobry, stary przyjaciel, pan Prokop Hamowski — rzekł Starża — zacność i poczciwość z kościami.
— Przyjaciele hr. Stanisława są z prawa moimi — odezwała się Ewelina, podając mu rękę.
— A cóż asindzce po takich, jak ja, starych, poczwarnych, domatorach... wyglądalibyśmy przy niej, jak łopuchy przy róży... Mimo to, gdy zabłyśnie gwiazda, wszystko co żyje jej się kłania... Nie miej mi asińdzka za złe, że się do niej cisnę, dobrze to i popatrzeć na takie światło Boże...
— Dlaczegóż hrabia pana nie ostrzegł, że nie lubię pochlebstw?...
— To pani masz moje słowa za pochlebstwo? No proszę! — zawołał Hamowski... — a ja przysięgam, że i połowy tego nie powiedziałem, co czuję.
Spojrzał na Wicka, który stał blady, błagając oczyma miłosierdzia... poczciwy Hamowski ulitował się nad nim...