Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rek — będziemy się widywali codziennie i wspólnie sobie naszych postrzeżeń udzielali.
Rozmowa przeszła powoli w śmiech i żarty staro-kawalerskie — zostali oba najlepszymi przyjaciołmi, oceniając wzajemnie usługi, jakie sobie oddać mogli. Dla p. Wincentego wchodziły w rachunek nawet obiady, które razem zjadać mieli..
— Ten młody człowiek może mi być bardzo użytecznym... — mówił w duchu Potomski... — dobrze, żem się do niego przybliżył...
— Do widzenia! do widzenia!
Rozeszli się zadumani nad planami przyszłej kampanii, która niełatwą się obiecywała.


Sale gry jaśniały już rozświecone gazem, połyskując złocieniami, a wielka ciżba najróżniejszej powierzchowności ludzi cisnęła się do stolików, przy których nie było dość miejsca na pomieszczenie wygodne wszystkich namiętności, skupiających się do koła gorączkowo.
Widok sal gry ma w sobie coś straszliwie dzikiego, dziwnego, przerażającego... wchodząc tu człowiek zrzuca z siebie poczucie przyzwoitości, zapomina, czem jest zwykle... chciwość, żądza jakaś walki z tajemniczym losem... oszala go... rozmarza... Nie widzą nic, prócz stołu i pieniędzy... rzadko która fizyognomia zachowa zimną powagę i cechę poszanowania siebie... rzadko kto jest tu panem sobie... Wchodząc, jeszcze człowiek miarkuje się, trzyma na wodzy... uśmiecha się pogardliwie, mierzy okiem